MOJE GÓRY, MOJA HISTORIA, SPOTKANIA Z WAMI, NIEPEŁNOSPRAWNOŚĆ

niedziela, 22 listopada 2015

Mont Blanc po raz perwszy, czyli wyprawa pod znakiem wielkiego pecha.

Od sylwestra w Pięciu Stawach minęło półtora roku. Cały czas poświęciłem przygotowaniom do wyjazdu w Alpy. Ćwiczyłem na siłowni i  dwa razy w tygodniu odbywałem długie wędrówki po Tatrach i Beskidach. Podstawą były pieniądze. Usilne staraliśmy się pozyskać sponsorów, dzięki którym można by było skompletować sprzęt i opłacić przejazd. Niestety  widząc gościa poruszającego się przy pomocy kul, mało kto wierzył, że  uda nam się zdobyć szczyt. Ne miałem wtedy żadnego dorobku górskiego i większość właścicieli firm myślała, że chcę tylko spędzić wakacje w Alpach. Nie mieliśmy namiotów, śpiworów i cała wyprawa stała pod wielkim znakiem zapytania. Uratował nas właściciel firmy BOND  z Żywca, który zaufał grupie niepoprawnych marzycieli i pomógł finansowo w zrealizowaniu wyprawy.

W sierpniu 1995  wyruszyliśmy wynajętym busem w kierunku Chamonix. Niestety, nie miałem pojęcia, jakie przygody czekają nas za chwilę.
Jeszcze w Żywcu moją uwagę przykuł dziwny dźwięk dochodzący spod samochodu. Na moje pytanie, czy wszystko jest w porządku, przewoźnik uśmiechnął się i powiedział, że przed wyjazdem był u mechanika, i wszystko "gra".
Pierwsza niemiła niespodzianka spotkała  nas w nocy na terenie w  Austrii. Rozleciało się łożysko w przednim kole. Do rana koczowaliśmy w namiocie obok unieruchomionego busa, przy samej autostradzie. Czekaliśmy na lawetę. Najlepsze było to, ze namiot stał na zakręcie i każdy TIR, który się zbliżał,  wywoływał w nas nieodparte wrażenie, że jedzie centralnie na nas. Obudziły nas koguty wozów policyjnych. Byliśmy przekonani, że to my coś przeskrobaliśmy. Minęło parę chwil zanim zrozumieliśmy, że trochę dalej doszło do wypadku.
Już pierwsza noc dostarczyła nam sporej dawki adrenaliny, ale to nie był koniec. Rano przyjechała laweta, która  zabrała nas do pobliskiego miasta. Tam okazało się, że nasz "zaufany" przewoźnik nie ma dostatecznej ilości pieniędzy na zapłacenie mechanikowi. Z perspektywy czasu, analizując to co wydarzyło się potem, zrozumiałem, że już w tym momencie powinniśmy zrezygnować z usług kierowcy i z marzeń o zdobyciu Mont Blanc. Chęć zrealizowania celu była jednak tak silna, że wbrew zdrowemu rozsądkowi wymięliśmy nasze franki na złotówki przewoźnika, by ten mógł zapłacić za naprawę busa. I tak oto pozbyliśmy się większości pieniędzy, które mieliśmy na  wyjazd. 

Ruszyliśmy w dalszą drogę. Jechaliśmy przez Dolomity, chcąc zdobyć jeszcze najwyższy ich szczyt.
Największy szczyt Marmolady, Punta Penia, zaatakowaliśmy od północy przez lodowiec. To wyjście było dla nas bardzo ważne, bo właśnie tam sprawdzałem końcówki do kul na lód i śnieg, raki i swoje możliwości w poruszani się po lodowcu. Była to dla nas też aklimatyzacja przed Mont Blanc. Spędzimy noc na szycie, przyzwyczajać nasze organizmy do wysokości.
Po udanym wyjściu na pierwszy  trzytysięcznik ruszyliśmy w dalszą drogę. Po przejechaniu kilku godzin, podczas zjazdu z przełęczy, strzelił wał korbowy w samochodzie. Bus wylądował w warsztacie, a my w jakimś przypadkowym gospodarstwie, gdzie mili właściciele pozwolili nam rozbić namioty przy kupie gnoju :). Tak spędziliśmy tydzień. Nie mieliśmy pieniędzy, samochodu, pomysłu na to jak wrócić do domu. Na domiar złego, gdy  nas nie było w namiotach, przewoźnik przeszukał nasze plecaki. Chodziło mu o umowę, którą z nami podpisał. Znalazł ją i zniszczył, chcąc uniknąć odpowiedzialności za jej niedotrzymanie. Byliśmy w kropce. Po awanturze jaka wywiązała się między nam a nim, przewoźnik zaczął próbować "ratować sytuację". W banku poznał człowieka, który po wysłuchaniu naszej historii pożyczył mu swoje własne pieniądze. Można było naprawić samochód, dojechać do Chamonix i spróbować zdobyć szczyt.

Pod Mont Blanc byliśmy po południu. Wiedzieliśmy, że mamy bardzo mało czasu na zdobycie góry. Nie mieliśmy pieniędzy, żeby bawić się w aklimatyzację i przedłużanie pobytu.
Od razu ruszyliśmy w drogę. Wystartowaliśmy z Les Houches.Bardzo chciałem zdobyć szczyt bez skracania sobie drogi kolejką. Żeby to miało sens, wyjście musiało być "czyste". Dotarliśmy do ruin stacji kolejki na 2070 metrach i tam  się przespaliśmy. O drugiej w nocy poszliśmy dalej. Powyżej 3100 metrów zaczęły się trudności, które dla człowieka chodzącego o kulach były dużym problemem. 
Żleb Spadających Kamieni (Couloir de  la Mort) jest miejscem niebezpiecznym.

My w trakcie pokonywania Żlebu Spadających Kamieni
Widok na Żleb Spadających Kamieni (Couloir de  la Mort)







































W latach 1991-2011 zginęły tam 74 osoby. Z powodu osuwających się z dużą szybkością głazów (w godzinach między 11 a 13.30 kamienie spadają średnio co 17 minut) odcinek ten trzeba pokonać bardzo szybko. Zdrowy człowiek może ten kawałek przebiec, a ja pozostawałem dużo dłużej narażony na niebezpieczeństwo. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności żleb udało nam się pokonać sprawnie i bez problemów. Pozostał nam tylko wspinaczkowy odcinek dojścia do schroniska na 3800 m.
Pokonanie żebra  po którym prowadzi szlak do schroniska  zajęło mi wtedy aż 8 godzin.

W drodze na Aig Du Gouter

























Bardzo zmęczony dotarłem do schroniska, ale odpoczywaliśmy tylko godzinę. Nie mieliśmy pieniędzy żeby tu nocować. Poszliśmy w stronę Vallota który jest na 4362m. Francuscy przewodnicy, widząc mnie podążającego w stronę szczytu, ostrzegali nas o nadchodzącym załamaniu pogody, ale gdy poznali naszą narodowość skwitowali:  jesteście Polakami, na pewno  sobie poradzicie. Przed nocą dotarliśmy do Vallota, a ja po drodze zaliczyłem swój pierwszy czterotysięcznik  Dome du Gouter.

Widok na Schron Vallot



















Bardzo szybko znaleźliśmy się na dużej wysokość bez aklimatyzacji, co wywołało chorobę wysokościową u większości z nas. Mimo wszystko cztery osoby z naszej ekipy próbowały zdobyć szczyt. Silny wiatr uniemożliwił im wyjście. Siedzieliśmy w schronie i czekaliśmy na poprawę pogody. Skończył nam się gaz i jedzenie. Żeby zaatakować ponownie szczyt ktoś musiał nam dostarczyć żywność. Dwie osoby  zeszły na dół po prowiant. Nie mieliśmy z nimi kontaktu. Nie dysponowaliśmy sprzętem, dzięki któremu można nawiązać łączność. Pogoda nie poprawiała się, martwiliśmy się o siebie i kolegów. Od ratowników dowiedzieliśmy, że z pogodą będzie jeszcze gorzej i jeśli nie zaczniemy schodzić, zostaniemy pozbawieni ewentualnej pomocy. W złych warunkach pogodowych nawet śmigłowiec nie będzie nas wstanie zabrać.
Zmęczenie na Mont Blanc

 Zrezygnowani ruszyliśmy w dół. Mieliśmy świadomość, że do szczytu brakowało nam tylko 448 metrów. Z drugiej strony wiedzieliśmy, że atak  przy takiej prognozie nie wchodzi w grę. Byliśmy zmęczeni, głodni i odwodnieni, a na dodatek dzień wcześniej skończyło nam się ubezpieczenie. Nikt nie przewidział, że cały tydzień będziemy "biwakować" we Włoszech przy wspomnianej kupie odchodów krowich :). Będąc już przy schronisku Gautier spotkaliśmy naszych chłopaków, którzy taszczyli plecaki wyładowane gazem i jedzeniem. Byli na nas wściekli, bo cały ich trud poszedł na marne. Nie miałem siły, by znowu wracać do Vallota i próbować atakować szczyt. Z wielkim żalem schodziliśmy w dół. To był koniec naszej niefortunnej wyprawy, ale nie koniec marzeń o zdobyciu Mont Blanc. Już za rok udało nam się stanąć na Dachu Europy.
O tym przeczytacie w kolejnym poście.

1 komentarz:

  1. Gratuluję odwagi, determinacji i uporu.Warto walczyć o marzenia, człowiek wie że żyje.Życzę osiągnięcia wielu celów(szczytów) w życiu oraz spełnienia marzeń.Pozdrawiam serdecznie :-)

    OdpowiedzUsuń